poniedziałek, 31 sierpnia 2015

2. Historia Xiaolinu i wielbłądzie kopytko



Bardzo szybko zorientowałam się, że życie w Klasztorze w Chinach wcale nie będzie lepsze od tego w Japonii, a nawet bogatsze w większą ilość problemów i wyzwań. Zmęczona podróżą i przykryta kurzem, zostałam powitana kolorem krwi roztoczonym na płótnach ścielących gdzieniegdzie mury, na których plątały się złote wzory. Dopiero przyglądając im się z bliska było się w stanie dostrzec paszczę groźnego smoka, zwróconą przodem do przeciwnika tj. odbiorcy; same płótna, jak i drzwi, wisiały lub otwierały się ku południowi.
Nie oglądałam się za siebie, bo praktycznie nie było za czym. Mistrzowie musieli załatwić jeszcze z ojcem jakiś drobne formalności, ulegając mu jednocześnie na prośbę, by przyjęli jego zapłatę, dlatego też zostałam zabrana do środka przez chłopca w pomarańczowym stroju, będącego mniej więcej mojego wzrostu. Był łysy, chudy, oczy miał ciemne niczym gliceryna, a twarz niezwykle owalną. Słowem się do mnie nie odezwał, ani ja do niego. W obecnej wówczas chwili kompletnie nie myślałam o nawiązywaniu nowych znajomości, czy szukaniu przyjaciół, wierząc, że i tak nikt nie ze chce sie ze mną zadawać. Chłopiec poprowadził mnie wąską ścieżką, po obu stronach wysypaną kamykami, do domu obszernego, drewnianego, wzniesionego w tradycyjnym stylu, otoczonego kamiennym murem; przy jednym końcu, w miejscu, gdzie ogród opadał ku pełnej karpi sadzawce, dodano skrzydło z przedsionkiem ozdobioną smoczymi rzeźbami. Przycupnięta nad stawem odbijała się w tafli wody drewniana świątynia, na wpół przysłonięta przez kwitnące śliwy. Obok domu rozciągał się też ogromny dziedziniec, z którego można było iść innymi wąskimi dróżkami do innych drewnianych budynków, z których jeden posiadał wysoką, okrągłą wieżę. Zauważyłam, że pomimo popularnej czerwonej barwy, wszystkie dachy pozostawały niebieskie na znak zawiązanej harmonii między ogniem i wodą. Zrozumiałam już wówczas, że w całych Chinach symbolika ma ogromne znaczenie, co nie było dla mnie nowością, gdyż i w rodzinnych kraju spotykałam ją na każdym kroku. Nadal jednak pozostawałam zdziwiona widokiem biedoty, bo z tego co zawsze słyszałam, Chińczycy w przeciwieństwie do równych im pozycją w społeczeństwie Japończyków, żyją w przepychu.
Weszłam do ciemnego wnętrza, zostawiając ogolonego chłopca na zewnątrz. W powietrzu intensywnie pachniało kameliami, ich widmowe kwiaty wyłaniały się z wazonów ustawionych niczym straże przez całą długość holu. Ponieważ szybko więdną, uważa się je w Japonii za symbol śmierci, jednakże jakże są piękne w krótkim okresie swego rozkwitu. Nigdy nie dowiedziałam się, czy znaczą coś w Chinach.
Przeszłam kawałek dalej do ogromnego pokoju, gdzie na środku paliło się ognisko, a podłoga ciosana była pod kątem prostym; wyglądała jak spłaszczone schody. W okręgu siedziało tam dziewięciu, również pozbawionych włosów, mistrzów, z wysokimi czołami i z oczami wąziutkimi prawie jak nitki pajęczyny. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że liczba medytujących wokół ogniska mistrzów nigdy nie może być inna, zawsze musi być ich dziewięć, gdyż dziewięć to cyfra zamykająca cykl numerologiczny, oznaczająca stabilność, harmonię, wysoki poziom intelektualny, oraz reprezentująca stan osiągnięcia perfekcji w jakiejś dziedzinie. Mistrzowie przerwali na moje przybycie, wstali jednocześnie, po czym jeden z nich wysunął się do przodu, wyciągając do mnie rękę.
– Chodź, dziecko, musisz być głodna.
Łysy ze stadem zmarszczek na czole i po obu stronach oczu, ubrany był w szare szaty z czarnymi pasami i spodniami. Poruszał się wolno, ale sprawnie, jakby stary wiek nie robił mu żadnej różnicy, a nawet był tylko przykrywką, dla chowającego się w środku ciała, młodego i pełnego energii jak u nastolatka. Przedstawił mi się jako Mistrz Gao. Nauczał Kung Fu od ponad czterdziestu lat, a sam praktykuje ponad pięćdziesiąt. Znany był z posiadania silnych zasad moralnych, przyjaznej tożsamości i bycia doskonałym w technikach Wing Chun, Baji, Wudang, które ja będę w stanie poznać dopiero, gdy osiągnę poziom ósmy – a ogólnie poziomów do zdobycia w xiaolińskiej świątyni było oczywiście dziewięć. Mistrz Gao mógł pochwalić się też posiadaniem własnej techniki, którą sam obmyślił i opracował; zakładała on oszczędne użycie siły w obronie, jednocześnie zapewniając solidną formę ataku. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, o co z nią dokładnie chodzi, ale sama jej nazwa "Czarny Smok" bardzo mnie intrygowała.
To było niezwykle miłe ze strony mistrzów, że na samym początku postanowili dać mi coś do jedzenia, choć głodna się nie czułam. I tu pojawił się mój pierwszy problem z jakim musiałam się zmierzyć. W Japonii bowiem przywykłam do jedzenia małej ilości pokarmu, jednak nie dlatego, że ojciec chciał mnie głodzić, tylko dlatego, że zwyczajnie było to wpisane w naszą kulturę, odziedziczone przez przodków, a zaaprobowane przez nowe pokolenia. Należało jeść skromnie i  niewielkie dania, zwłaszcza, gdy było się kobietą, bowiem powinnyśmy być zawsze lekkie jak powietrze, by mężczyźni czuli się przy nas silni. Ojciec nawet straszył mnie legendą związaną z wojownikami Kung Fu, że żywią się oni tylko energią kosmosu, a ziemski pokarm nie jest im w ogóle potrzebny, co miało znaczyć, że mój żołądek wielkości orzecha miał się skurczyć do wielkości pestki słonecznika. Okazało się to jednak tylko mitem, niepraktykowanym przez żadnego z mistrzów, którzy tak naprawdę lubili sobie pojeść. Może zabrzmi to śmiesznie, ale siadając do stołu wypełnionego po brzegi jedzeniem, zapragnęłam uciec; były tam misy z ryżowymi i miodowymi kluseczkami, ryby ugotowane w imbirze, morele, owsianki i spore ilości mięsa. Zasiadłam do stołu sama, grzecznie czekałam, aż ktoś do mnie dołączy lub tylko wyda zgodę, bym mogła zacząć jeść. Akurat to było w naszych kulturach wspólne, szkoda, że ilość serwowanego jedzenia już nie. Z dziewięciu mistrzów tylko jeden pozostał by mnie obserwować – Mistrz Gao – zauważyłam, że zaczął dziwnie się niepokoić, bo jak się potem dowiedziałam, nie dość, że jadłam mało to jeszcze niezwykle cicho. Obiecałam sobie, że następnym razem postaram się zjeść więcej, by nie zmartwić gospodarza tym, że mi nie smakuje, a także otwarcie mlaskać czy nie wstydzić się bekać. Cieszyłam się na myśl o treningach z chłopcami, gdyż czułam wewnętrznie, że będąc po nich wycieńczona, przyswajanie większej ilości dań nie powinno przyjść mi z trudem. Zastanawiałam się, co mistrzowie myślą sobie o tej małej, niebieskookiej dziewczynce, która zdołała zjeść tylko parę klusek, jak i co pomyślą sobie wszyscy tutejsi chłopcy, gdy zobaczą takiego stwora nie posiadającego węża w gaciach.
Chiny, które wydały mi się niezwykle egzotyczne, posiadały kulturę inną, ale mimo wszystko podobną do tej, do której przywykłam. Kolejną jednak rzeczą, która uległa zmianie był sposób traktowania kobiet. Śmiałam się, że to ten Wielki Mur Chiński sprawił, że to ogromne państwo otaczane z każdej strony przez różne inne państwa cierpi nadal na zacofanie, bo pomimo faktu, że mamy już dwudziesty pierwszy wiek, życie niewiast nadal zależało od kaprysów mężczyzn, ich pana i władcy. Co prawda nie wszystkie Chinki miały skrepowane stopy zgodnie z przesłaniem legendy, tak wciąż istniała grupa, które w przeciwieństwie do mnie nie mogła uciekać przed zagrożeniem. Tu w Klasztorze Xiaolin przekonałam się na własnej skórze, że będąc kobietą ma się najzwyczajniej w świecie przechlapane. Choć sama widziałam, że fizycznie odstaję od chłopców, oni sami dokuczali mi odizolowywaniem gorszym niż to, którego doświadczyłam w domu. Wiedziałam jednak, że muszę być silna, jeśli chcę przetrwać.
Zanim zostałam zaprowadzona do pokoju, w którym miałam spać na czerwonej macie razem z innymi chłopcami, oddzielona od nich jedynie ciemna zasłoną z koca, przybyły po mnie mistrz Fung, właśnie ten czarnowłosy, siwy tylko przy skroniach, który zezwolił mi tu zostać, uprzedził przed czekającymi mnie treningami, jednocześnie dodając:
– Im mocniej wieje wiatr, tym mocniejsze staje się drzewo.
Nie zrozumiałam od razu tej mądrości, śmiejąc się w duchu, że za bardzo uwierzył mojemu ojcu w bajeczki o smoku, że teraz zacznie mówić do mnie w niezrozumiałym języku.  Od razu zapałałam do niego sympatią, choć pozostałam nieufna względem niego, innych mistrzów, chłopców i całego środowiska. Pomimo niewielkich podobieństw wszystko wydawało mi się obce, a przez świadomość, że jestem jedyną tutaj dziewczynką, czułam się jak niechciany intruz. Nie miałam żadnych przywilejów, forów, żadnej palmy pierwszeństwa, na którą w Japonii mogłam jeszcze liczyć. Mam na myśli to, że gdy ojciec wysyłał mnie po zakupy, starsi panowie ustępowali mi miejsca w kolejce, zgodnie z europejską modą, która rozkwitła w Japonii tak jak kwitną na wiosnę kwiaty wiśni.
Przez całą drogę do pokoju, w którym miałam spędzić noc, wyobrażałam sobie, że za chwilę zastanę pomieszczenie wyglądające jak po przejściu tornada, że chłopcy będą szaleć, krzyczeć, może nawet bić się po mordach. Zdziwiłam się więc, gdy Mistrz Fung odsuwając przesuwane drzwi na bok, odsłonił przede mną pomieszczenie czyste, ciemne, praktycznie pozbawione mebli, iż wszędzie widziałam tylko deski. Chłopcy leżeli na swych matach ułożonych jedna obok drugiej w długich rzędach, lecz jakby to byli wyczulonymi na każdy hałas psami, słysząc i wyczuwając zarazem obecność mistrza, równocześnie podnieśli się i stanęli na baczność. Przeraziłam się tą dyscypliną.
– Przywitajcie się z waszą nową siostrą, mnisi. Ma na imię Kimiko – powiedział Mistrz Fung, kładąc mi dłonie na ramionach.
Chłopcy przywitali mnie chórem, spoglądając na mnie oceniającym wzrokiem. Ja sama lustrowałam każdego z nich i widziałam, że byli to chłopcy w różnym wieku: od czterech do dwunastu lat; ci starsi byli w pokoju obok.
– Siostra? – zawołał któryś z chłopców, wyraźnie zaskoczony tym, że nie usłyszał zawsze słyszanego słowa "brat". Zastanawiałam się, czy oni w ogóle rozumieli, co słowo "siostra" znaczy. Większość z nich była sierotami, które od początku świat poznawały w Klasztorze. Może tak naprawdę żaden z nich nie widział jeszcze dziewczynki?
– Tak, Omi – odpowiedział Mistrz Fung. – Siostra. Bądźcie dla niej mili.
Następnie wyszedł, a ja zostałam sama ze swoim malutkim bagażem, zdana na prześladujące mnie potem w snach spojrzenia posiadaczy węży. Słowem się już do mnie nie odezwali, tylko poszli spać, ja zresztą razem z nimi. Poczułam smutek i lęk, pozostawiona sam na sam z chłopcami w pomieszczeniu prawie pozbawionym jakichkolwiek mebli. W porównaniu z pełnymi rozgardiaszu korytarzami w mym rodzinnym domu ta siedziba była milcząca, ponura. Nieważne jednak jak bardzo się starałam, nie mogłam zmrużyć oka, bo ciągle nie opuszczało mnie wrażenie, że słyszę ich obgadujące mnie szepty, lub przed oczami skakały mi wizje popijającego sake ojca, który delektuje się smakiem swego zwycięstwa. Na koniec dołączyła do niego moja siostra, która z tej radości, że została jedynaczką poszła uprawiać miłość ze swoim chłopakiem. Któryś już raz dotarło do mnie, i na pewno nie po raz ostatni, że jestem osobą, którą trudno kochać.
Pomimo pamiętnych przykrości doświadczonych w domu, jeszcze pierwszego dnia zatęskniłam za nim, gdy to równo o godzinie piątej nad ranem rozległ się głośny dźwięk uderzonego gongu, który postawił na równe nogi wszystkich moich współlokatorów. Ja, mała dziesięcioletnia dziewczynka słysząc taki alarm przeraziłam się, że sprowadziłam na Klasztor pierwsze trzęsienie ziemi i należy szybko ewakuować się do schronów. Wielkie było moje zdumienie, gdy zobaczyłam stojących w doskonałym szeregu chłopców, w tym samym, w jakim powitali mnie parę godzin wcześniej, ze spokojnymi twarzami, na których ani trochę nie malowało się niewyspanie. Ponieważ udało mi się zasnąć dosyć późno, położyłam się z powrotem, lecz tylko na chwilę, bo zaraz dostałam bambusową laską po stópkach od Mistrza Gao. Kolejna rzecz, która się nie zmieniła: moje zdanie, stan fizyczny, potrzebny się nie liczyły.
Bałam się jak pozostawiony bez opieki ślepy kociak, gdyż już pierwszego dnia oberwałam. Nie wyobrażałam sobie jak w takim stanie, kompletnie słaba i niewypoczęta miałam zacząć trenować z innymi dziećmi. Rozpłakałam się, po trochu od piekącego bólu w stopach, po trochu właśnie z tego strachu. Gdybym tylko mogła, uciekłabym przed Mistrzem Gao i schowała się gdzieś, żeby tylko nie musieć iść na żaden trening, lecz on jakby przewidział moje zamiary i w porę mnie pochwycił. Nakazał szybko mi się przebrać w pomarańczowy strój, który mi przyniósł. Wstydziłam się uczynić to przy nim, ale miał tak surowe spojrzenie, że postanowiłam się przełamać, dziękując chociaż, że zawieszony koc chociaż zasłania mnie przed innymi gapiami. Gdy tak Mistrz Gao się na mnie patrzył, zatęskniłam za jego troskliwym i w połowie zmartwionym spojrzeniem, towarzyszącym mi podczas wczorajszego posiłku. Kiedy stałam już wyprostowana w stroju mnicha, popchnął mnie do zawężonej grupki chłopców czekającej na korytarzu, z których część była ode mnie starsza. Zrozumiałam wówczas, że oni wszyscy tak jak ja są tutaj nowi, co oznaczało, że na pewno nie pójdziemy z resztą mnichów ćwiczyć od razu na plac. Strach we mnie nieco opadł, jednak nadal trzęsłam się niczym liść na wietrze. Jak pozbawiona kończyn kłoda drewna rzucona do rzeki, pozwoliłam im się ponieść ich nurtem do wschodniego skrzydła Klasztoru.
Minęliśmy ogrody, dwa place oddzielone smoczymi rzeźbami, a następnie Las Pagod. Zdziwiłam się, jaki cały ten kompleks jest ogromny, uświadamiając sobie w tej samej chwili, że nigdy nie zdołam z niego uciec, póki jestem małym knypkiem o przeklętych małych stópkach. Kolejne moje zdziwienie miało miejsce w sali z wielką tablicą, przed którą zasiadłam na małej, czerwonej macie razem z innymi chłopcami. Było nas w sumie dziesięcioro; wszystkie dziewięć par oczu po kryjomu zwrócone było w moją stronę, nie mogłam tego znieść. Obiecałam sobie wówczas, że jeszcze tego samego dnia obetnę sobie włosy, żeby wyglądać jak chłopak.
Wkrótce do sali wszedł mistrz ubrany w niebieski strój z długimi czarnymi włosami spiętymi w warkocz.
– Witajcie, mnisi – zaczął. – Jestem Mistrz Shi Yan Po. Nauczę was historii Xiaolin i przygotuję mentalnie do treningów, które was czekają. Przykładajcie się dobrze, a szybko opuścicie tę salę. Pamiętajcie, że każdy wasz wysiłek będzie nagradzany, nieposłuszeństwo i lenistwo zaś surowo karane. Część z was to sieroty, które nigdy nie zaznały ciepła domu i matki, a pozostała część to dzieci odseparowane od rodziców... Musicie wiedzieć, że teraz Klasztor jest waszym nowym domem, a my, mistrzowie i inni mnisi, jesteśmy waszą nową rodziną. W życiu nauczycie się, że rodziny nie ma się jednej na całe życie, oraz że wy sami ją sobie wybieracie. Jeśli chcecie, będziecie posłuszni i będzie żyć zgodnie z zasadami panującymi tutaj w rodzinie, a jeśli nie, opuścicie progi Klasztoru i poszukacie sobie nowej.
Jego słowa były groźnym ostrzeżeniem, mającym na celu wbicie nam do głowy faktu, że albo żyjemy w Klasztorze zgodnie z ich myślami, albo skazujemy się na pewną śmierć. Klasztor leżał przecież w górach, w prowincji Henan. W pobliżu były same urwiska, lasy z dziką zwierzyną, ani jednej osady. Żadne dziecko nie jest w stanie przeżyć poza Klasztorem choćby dnia. Rozumiałam więc, że muszę wziąć się w garść i udowodnić wszystkim, a zwłaszcza sobie, że nie jestem słaba i jeśli chce, to właśnie Klasztor będzie moim miejscem na świecie.
Mistrz Po – bo tak go zaczęłam w skrócie nazywać – rozpoczął opowiadać historię Xiaolin od dnia jego założenia. Ta buddyjska świątynia została założona w czterysta dziewięćdziesiątym piątym roku przez Wielkiego Mistrza Dashi, który opracował całe Kung Fu, a w zasadzie Wushu, bo tak powinno nazywać się zbiór chińskich sztuk walki, gdyż samo Kung Fu oznaczało tyle, co osiągniecie w jakiejś dziedzinie perfekcji i to z winy Zachodu przyjęło się używanie tych słów w określaniu chińskich technik walki. Mistrz Dashi miał na swych usługach cztery smoki panujące nad czterema głównymi żywiołami. Ponieważ zjednał je sobie, obdarzyły go niezwykłą mocą i mądrością, co pozwoliło mu stworzyć niezwykłe artefakty nazywane Sheng Gong Wu. Musiał je jednak ukryć przed złem i chciwością ludzką, lecz ponieważ artefakty uaktywniają się same z jakiegoś powodu, po odejściu Mistrz Dashi’ego na następnie pokolenia spadł obowiązek je wszystkie zebrać. Dzisiejszy Klasztor Xiaolin miał za zadanie szkolić mnichów, aż do pewnego momentu, w którym wyłonią z nich czwórkę wybrańców, którzy musieliby z kolei po odnalezieniu wszystkich Shen Gong Wu, mogliby ich używać. Pozostali mnisi zostaliby zwyczajnymi wojownikami i w tym momencie poczułam, jak w nas wszystkich uderza chęć rywalizacji.
– Skupcie teraz swoją uwagę na mnie – powiedział Mistrz Po, wyciągając po chwili małe, czarne coś, z czymś małym, czerwonym w środku. – To jest Oko Mistrza Dashi. Jego pierwsze Wu. Spójrzcie, co potrafi zrobić. – Wypowiedział raz jeszcze nazwę Wu, wyciągając go w stronę otwartych na taras okien. Artefakt rozbłysnął złotym światłem, następnie wystrzelił wiązką piorunów, wywołując u nas wszystkich szok. – Brnijcie do tego, żeby osiągnąć poziom dziewiąty, udowodnijcie nam, że to właśnie wśród was ukrywa się Smok, a takie zabawki będą do waszej dyspozycji.
Już więcej Mistrz Po nie pokazywał nam żadnego Sheng Gongu Wu, gdyż nie wolno mu było ich używać. Kontynuował opowiadanie historii Xiaolin, między innymi mówiąc nam o tym, że pierwszymi uczniami Dashiego, jednocześnie jego najlepszymi przyjaciółmi, byli niejacy Guan i Chase. Razem tworzyli potężne trio, które zdołało pokonać mroczną wiedźmę Wuyę, walczącą po siłach ciemności Heylinu. Przez cały czas słuchania o tym, że pierwszymi mnichami były mężczyźni, a potem przez następne pokolenia Klasztor też wypełniali sami mężczyźni, docierało do mnie, jakim wielkim jestem wyjątkiem. W całej historii Xiaolin nigdy dziewczyna nie szkoliła się w xiaolińskim Kung Fu; spadło na mnie swojego rodzaju wyróżnienie, ale też i przekleństwo. Kiedy któryś z chłopców zapytał czym jest Heylin, Mistrz Po nie był w stanie go wprost zdefiniować.
– Heylin to taka druga rodzina, której nigdy nie powinno chcieć się wybrać, gdyż jest zła i dąży jedynie do krzywdzenia istot żywych. Zadaniem naszej rodziny jest zniszczenie jej. Ciekawi was pewnie teraz, kto jeszcze jest w tej rodzinie, skoro prezentująca ją wiedźma została pokonana tysiąc pięćset lat temu.
Nim zdradził nam członków Heylin, wyjaśnił kto w ogóle ową rodzinę założył. Mianowicie był to Hannibal Roy Fasolka, którego nazwę usłyszałam raz i tylko raz, aż do szesnastego roku życia. Tak samo było z Chase Youngiem, który zamknął go w świecie Yin Yang, przejmując władzę nad Heylinem. Słyszałam, jak jeden z chłopców westchnął z szoku usłyszawszy, że Chase zdradził Xiaolin, wszystkie zasady jakimi sie kierował dla mocy i wiecznej młodości. Teraz mieszka sam, bez rodziny, w pałacu za pasmem gór Song, niedaleko Louyang, miasta wielu dynastii władców, a dokładnie gdzie to już niewiadomo. Ponoć jego pałac był niewidzialny dla zwykłych ludzi, ponadto strzeże go armia wielkich kotów. Zapytany Mistrz Po dlaczego nikt go jeszcze nie pokonał, odpowiedział, iż jest obecnie najsilniejszym wojownikiem na świecie, który żywi się prawdziwymi smokami, dlatego w Klasztorze Xiaolin nieustannie szkoli się mnichów z nadzieją, że wkrótce wyłoni się czwórkę wybrańców zdolną go pokonać. Dodał, że czas nie działa na naszą korzyść, bo książę Heylinu przechodzi teraz coś w rodzaju zimowego snu i niedługo na pewno się obudzi, by zawładnąć nad światem, a wtedy wszyscy będziemy zgubieni.
Później powrócił do historii Xiaolin, aż zaczął tłumaczyć czym jest Kung Fu, Wushu samo w sobie. Wytłumaczył, że dzieli się na dziesięć styli, których uczyć można się przez całe życie, oraz że wszystko idzie tu w parze z taoizmem, religię wielbiącą naturę i harmonię na świecie, zatem również uczyć się będziemy Tai Chi – systemu technik i powolnych, harmonijnych ruchów, pozytywnie wpływających na poprawę i utrzymanie zdrowia fizycznego i psychicznego – którego jak na razie jedynym mistrzem, który zdołał opanować je do perfekcji był właśnie zdradziecki Chase Young, który mi jawił się jako wspaniała postać, o której i tak zapomniałam na dobre parę lat. Słuchając tych wszystkich opowieści o technikach mających pomóc nam stać się wpierw jednością z naturą, byśmy potem mogli odkryć, czy nosimy w sobie smoka, czułam jeszcze bardziej, że pokocham Klasztor pomimo jego trudnych, bezwzględnych zajęć, bo jednak wszystko na to wskazuje, że to jest właśnie moje miejsce na Ziemi. Zapragnęłam by te wszystkie bajki o tym, że w moją mamę wstąpił smok, okazały się prawdziwe.
Po lekcji historii przyszła dopiero kolej na śniadanie, które miałam już zjeść w towarzystwie wszystkich mnichów. Jak należało grzecznie ustawiłam się w kolejce z tacą po jedzenie w sali przypominającą szkolną stołówkę, które czasem udawało mi się obejrzeć w serialach lecących w telewizji. Jedzenie nakładał nam ten sam Mistrz Po, a była to jakaś papka z owsianki i z kluskami miodowymi. Codziennie na śniadanie było to samo, więc przez następne lata znienawidziłam wszystkie papkowe jedzenia. Siadając do stołu razem z moimi współlokatorami, zauważyłam, że odkąd tylko zjawiłam się w tej stołówce, twarze wszystkich chłopaków zwrócone były w moją stronę, jakbym była smokiem, nie człowiekiem. Ci starsi, siedzący nieco dalej, co prawda gapili się na mnie z nieco mniejszym zainteresowaniem, ale i tak pozostawali ciekawi. Zauważyłam, że nie wszyscy w Klasztorze to Azjaci; było tu paro Europejczyków, czy chłopców nawet z dalszych zakątków świata. Nie mogłam pojąć jak różni są ludzie i jak ci wszyscy, którzy nie są Azjatami są brzydcy. Kolor skóry sam w sobie nie przeszkadzał mi ta bardzo, co nosy; ich nosy były okropnie wielkie, oni sami byli strasznie wysocy i niezdarni, nawet na jak mnichów. Byli więc wokół mnie gorsi dziwacy, a jednak to ja pozostawałam w największym kręgu zainteresowania, dzielnie czekając, aż wreszcie usłyszę pierwszą uwagę.
– To czym ty właściwie jesteś? – zapytał mnie chłopak w moim wieku, który odkąd tylko sięga pamięcią, zawsze mieszkał w Klasztorze. Na imię miał Liwei.
Wystraszyłam się tym zapytaniem, więc siedziałam cicho, nie wiedząc też dokładnie, co mam mu w ogóle odpowiedzieć.
– Ona jest dziewczyną, Liwei – wyręczył mnie inny chłopak, Brazylijczyk o imieniu Raimundo. Jeden z tych chłopców o zbyt wielkich nosach. – D z i e w c z y n ą.
– Dziewczyną? – powtórzył zagubiony Liwei. – A czym to się różni w byciu chłopakiem?
– Proste. – Pewny swojej wiedzy Raimundo wyprostował się. – Dziewczyny nie mają siusiaków.
– Co?!!! – Jakiś inny chłopiec przy naszym stole wstał, wytrzeszczając na mnie oczy z niedowierzaniem. Liwei razem z resztą, tj. dziesięciorgiem chłopaków zamrugał parę razy. Do końca śniadania nie przestali się na mnie patrzeć jak na jeszcze większe dziwadło. Czułam, że jestem cała czerwona na twarzy. Usłyszałam, że starsi chłopcy siedzący przy osobnym stoliku obok, zaczęli się parszywie rechotać.
– Jak można nie mieć siusiaka? – dociekał Liwei. – To co ty tam masz?
Spojrzałam na niego, nadal nie mogąc nic z siebie wykrztusić. Raimundo znów był tak miły, by za mnie odpowiedzieć.
– Nic tam nie ma. Ma tam jedynie takie coś, co wygląda jak wielbłądzie kopytko.
Gdy usłyszałam to porównanie, zapiekły mnie oczy. Ja wcale nie mam żadnego wielbłądziego kopyta między nogami!
– Czy to cię boli? – Liwei spojrzał na mnie zmartwiony. Ja z kolei spojrzałam na niego jak na totalnego głąba. Chciałam jemu i wszystkim innym chłopakom wykrzyczeć, że dla mnie to oni są większymi dziwolągami, bo są posiadaczami węży i musi być im bardzo niewygodnie zakładać nogę na nogę. Skończyło się jednak na tym, że milczałam dalej, rumieniąc się i powoli tracąc apetyt na owsiankę.
– Tam skąd pochodzę dziewczyn jest dużo – kontynuował Raimundo. – Nasze mamy są zresztą dziewczynami, ale wiem, że większość z was w ogóle mamy nie miała. Gdyby jednak nie dziewczyny, nas by nie było.
– Wyjaśnij – poprosił Xiang, mój rówieśnik.
– No wiecie... Tata i mama zamykają się czasem w pokoju nocą, a potem mama zaczyna wzdychać. Jeśli się wcześniej poprosiło ją o brata lub siostrę, zaczyna robić jej się później taki wielki brzuch. Po paru miesiącach mamy rodzeństwo.
Gdy starszy ode mnie o rok Raimundo powiedział o wzdychaniu, przypomniało mi się, jak podglądałam moją siostrę, kiedy była naga ze swoim chłopakiem. Czy to oznaczało, że zanurzanie węża do norki jest równoznaczne z robieniem dzieci? Moja siostra miała piętnaście lat, nie wyobrażałam sobie, żeby miała za jakiś czas urodzić dziecko, była stanowczo za młoda!
– Kłamiesz! – powstał Clay o blond włosach. – Dzieci przynoszą bociany! Mama mi mówiła!
– Dzieci nie przynoszą bociany, pacanie – odparł Raimundo. – Robi je tata z mamą podczas uprawiania czegoś, co się nazywa seks. Każdy dorosły to wie. – W jednej chwili napęczniał dumą.
– Czym jest seks? – spytał go Liwei.
– Nie wiem, nie robiłem tego nigdy.
Pomyślałam sobie, że mogłabym podzielić się z nimi swoją wiedzą, może zaskarbiłabym sobie u nich jakąś przychylność. Powiedziałabym im o norce, do której musi wejść ich wąż. Ale tak jak na samym początku połknęłam język, tak dalej siedziałam cicho, gdyż za bardzo mnie peszyli.
– Czekaj, czekaj – Xiang najwyraźniej się pogubił. – Czyli, że z dziewczyn wychodzą dzieci? Z ich pupy? – Spojrzał na mnie z obrzydzeniem.
– Nie wiem – przyznał  Raimundo. – Chyba tak.
– Dziewczyny są dziwne! – skwitował Xiang. Wszyscy mu przytaknęli, a ja uznałam, że dłużej nie zniosę ich towarzystwa i zabrawszy swoją tacę, uciekłam od nich, chcąc zjeść w spokoju na korytarzu. To nie był ostatni raz, kiedy rozpłakałam się, będąc w Klasztorze.


 I co wy na taką historię Xiaolinu? :) Pewnie niektórzy z was są ciekawi, co tu robi Raimundo i Clay... No nie wyobrażam sobie, aby oni wszyscy w pierwszym sezonie pojawiając się przed Omim nie byli wcześniej ani trochę przeszkoleni w Kung Fu... Postanowiłam więc, że wszyscy trenowali już od wczesnych lat, a jak się potem spiknęli... chyba nietrudno się domyślić :) Z Omim Kimiko i reszta będą mieli bardzo mały kontakt. Wszystko jednak w swoim czasie, więc nic już nie mówię, żeby nie zdradzać wam historii :) Piszcie w komentarzach co o tym sądzicie :)

 

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

1. Matkobójczyni i cesarzowa jednocześnie



Miałam pięć lat, kiedy moja siostra z krwi po raz pierwszy nazwała mnie matkobójczynią, machając przede mną małymi piąstkami które od ścisku i gniewu aż zbielały. Pamiętam, że nie zrozumiałam wtedy, co do mnie powiedziała i przez długi czas chodziłam od pokoju do pokoju po naszej rezydencji w Tokio borykając się z jej słowami, których nie mogłam za nic z siebie wyrzucić. Wewnętrznie czułam, że znaczy to coś niedobrego, przykrego, oraz że gdy już odkryję znaczenie tego przezwiska, na pewno wybuchnę płaczem, bo właśnie taki był zamiar mojej siostry i pragnienie – chciała zobaczyć, jak płaczę dwa razy mocniej od niej. Nazwała mnie matkobójczynią z zimną premedytacją bowiem w chwili, gdy niechcący wypuściłam z ręki porcelanową szkatułkę, którą dostała od "ukochanej" babki Katsuko, która zawsze ją faworyzowała. Miałam małe niezdarne rączki, a ponieważ jeszcze nie powinnam była w ogóle jej dotykać i wystraszyłam się, gdy zostałam przyłapania na naruszaniu prywatności mojej starszej o pięć lat siostry przez nią samą, podskoczyłam do góry, słysząc potem stukot taki sam jaki towarzyszy przy pękaniu naczyń. W poprzednim w cieleniu musiałam być diabłem, bo przez mój pech cierpieli wszyscy wokół.
Miałam tylko pięć lat, ale załamanie z gniewem, które natychmiast pojawiło się na twarzy siostry sprawiło, że padłam na kolana i płaczem spróbowałam wrócić w jej łaski wylewając serię plączących się niczym niechciane chwasty w ogrodach przeprosin. Mój wiek był nieważny, więc nie mogłam liczyć na żadne ulgi z jego powodu. W odpowiedzi uzyskałam przezwisko, a potem zostałam wyrzucona z pokoju. Przez następny miesiąc siostra starała się  unikać ze mną kontaktu, a gdy siłą rzeczy zostawałyśmy same w pokoju na przykład po posiłku, nie odzywała się do mnie słowem i ignorowała wszystkie wypowiadane przeze mnie słowa. Z powodu głupiej porcelany stałam się dla niej duchem.
Długo zastanawiałam się nad znaczeniem owej ksywki, aż skończyłam siedem lat i zrozumiałam ją samodzielnie. Fakt faktem nie zapłakałam, ale poczułam żal do siostry, który i tak był dla niej nic nieważny. Moje myśli obrały inny kierunek swojej wędrówki, mianowicie zaczęły zastanawiać się, czy matkobójczyni w ogóle do mnie pasuje. Od ojca nie raz słyszałam, że urodziłam się cała we krwi, a wychodząc z matki rozerwałam jej łono tak bardzo, że ta wydając z siebie przepełniony agonią długi krzyk zmarła po wielogodzinnych męczarniach. Jeszcze zanim nauczyłam się liczyć na placach i wiązać sandałki z kwieciste wzory wiedziałam, że mój ojciec nienawidzi mnie równie mocno, co moja starsza siostra. Wraz z chwilą, w której sobie to uświadomiłam, dostrzegłam dziwną, przesączoną jadem atmosferę, która zawsze rozsadzała ściany naszego domu. Czułam wiszącą w powietrzu nienawiść, pęczniącą przy rodzinnym śniadaniu, obiedzie i kolacji. W jednej chwili zrozumiałam już, dlaczego nigdy nie miałam żadnych zabawek, nosiłam stare, nieładne ubrania, nie chodziłam do żadnej szkoły, siostra nigdy nie chciała się ze mną bawić, a ojciec rozmawiać. Zrozumiałam już, czemu podnosił na mnie rękę przy byle okazji, z kolei przy obcych dla mnie ludziach udawał, że mnie kocha. Obarczono mnie winą za śmierć matki, ukochanej żony mego ojca, potężnego Toshiro Tohomiko, właściciela firmy zajmującą się zaawansowaną technologią i robiącą interesy z partnerami z całego świata. Zupełnie nie wiedziałam jakimi to niby zdolnościami mogłabym tego dokonać, jednakże przezwisko "matkobójczyni" szybko się przyjęło; wkrótce również mój ojciec nieraz potrafił mnie nim obrazić, gdy to na przykład dostałam ataku kichania przy stole. Niefortunnie zachorowałam na grypę, co było wielkim wyczynem, gdyż nie pozwalano mi praktycznie w ogóle wychodzić z domu wierząc, że to wstyd pokazywać się z taką córką. Co gorsza w tym samym roku doszło do trzęsienia ziemi w Chūtesu i oczywiście nie obeszło się bez krzywych spojrzeń, a że ojciec uwierzył, że jakikolwiek mój kontakt z przyrodą jest niebezpieczny dla innych, odciął mnie od wszelkich map świata i globusa, uważając, że moje zwykłe dotknięcie palca jakiegoś zielonego skrawka z nazwą miasta, może sprowadzić na owe miejsce kataklizm. Sama byłam chodzącym nieszczęściem, więc zaczęłam siebie samą nienawidzić, przezywać, przeklinać. Uwierzyłam, że nie ma na dla mnie na świecie miejsca.
A wszystko przez przesąd związany z niebieskim koloru oczu. Jak powszechnie wiadomo Japończycy rodzą się z ciemnymi włosami i z ciemnymi oczami. Jeśli ktoś przyjdzie na świat z jasnymi oczami, zaraz jest wytykany palcami, bo jest wyjątkiem i dziwakiem w społeczeństwie. Czasem spotyka się z większą lub mniejszą wzgardą, rzadziej z akceptacją. Ja jeszcze nigdy nie usłyszałam, żeby moje oczy były zjawiskowe czy piękne. Zawsze były przeklęte.
– Są odzwierciedleniem płynącej w tobie krwi demona – powiedział raz mój ojciec. Tego samego wieczora spróbowałam je sobie wydłubać, ale niestety zabrakło mi odwagi i nadal nie zmyłam z siebie tej hańby. Byłam małą, czarnowłosą Japonką z małym nosem, uszami i stópkami. Siostra nieraz naśmiewała się ze mnie, porównując moje stopy do zdeformowanych stópek Chinek, mających przypominać kwiat lotosu. Słyszałam raz legendę związaną właśnie z deformacją stóp; Chinkom miażdżyło się stópki w kształt lotosu, by ich pan mąż mógł rozkoszować się nimi "smakować złocisty lotos, równocześnie wprowadzając swą nefrytową włócznię w jej nefrytowe wrota aż do momentu chmur i deszczu". W Chinach najważniejsza była rozkosz pana i władcy. Tu w Japonii jednak była to wada, moja wada, bo ponoć kobieta o zbyt małych stopach nie zajdzie za daleko, zawsze będzie się potykać, a każdy bieg grozić będzie kalectwem. I tak jednak było to niczym wyjątkowym i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie właśnie moje oczy.
Były niebieskie, jasne jak niebo, ziemne jak lód, a zamiast duszy pływał w nich demon. Zastanawiałam się więc czemu nie zostałam nazwana Demon, tylko nosiłam imię Kimiko, które oznaczało "cesarzowa". Z jakiej to niby racji dziecko tak paskudne i przeklęte jak ja, zasługiwało na tak szlachetnie imię? Co prawda ojciec nigdy go nie używał, zwracając się do mnie, tak samo jak moja siostra – albo słyszałam znienawidzone przezwisko, albo było po prostu: "Ej, podejdź tu", "Ej, zrób tamto", "Ej, ale ty jesteś głupia". Po jakimś czasie dowiedziałam się od upitej sake babki, że nasz zmarły dziadek był niebieskookim rudzielcem pochodzącym z Europy, który sprośnymi dowcipami skradł jej serce. Zdradziła mi również, że takie imię chciała dla mnie mama, która będąc ze mną przez cały czas w ciąży opowiadała, że jestem wyjątkowa, że wstąpił w nią wielki smok i kiedyś będę jedną z najpotężniejszych istot na Ziemi. Wszyscy uważali, że płód jest skażony jakąś chorobą i to odbija się psychice mojej mamy, dlatego właśnie zaczęła opowiadać przedziwne historie nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Kochała mnie jednak, a nawet zaniedbała na jakiś czas swego męża z pierwszą córką, byle tylko jej wielki brzuch miał się dobrze. Słuchając tej opowieści natychmiast przestałam nienawidzić mamę, choć był taki okres, że krzyczałam do sufitu, gdy byłam sama w domu, że ją potępiam za to, że zostawiła mnie samą, skazując na taki los. Krzyczałam, że wolałabym się nigdy nie urodzić.
Przestało być dla mnie dziwne, dlaczego moja siostra ma rude włosy. Poszczęściło jej się i zachowała orzechowy kolor oczu, głęboki jak błotniste jeziorka, ale kłaki miała już barwy ognia, jednakże to nikomu nie przeszkadzało. Jeśli chciała, zawsze mogła przefarbować je na czarny, by wtopić się w tłum. Jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby musiała zrobić to z przymusu. Była popularną Japoneczką o rysach ostrzejszych od moich, z siłą charakteru taty i nie cierpiącą na małe stópki. Była piękna już jako dziecko, nic dziwnego więc, że to ona pełniła rolę oczka w głowie taty. Podczas gdy ona dostawała najmodniejsze ciuchy i zabawki, ja cieszyłam się starymi ubraniami, z których wyrosła, dostając na piśmie tekst, który mam mówić ludziom, gdyby odwiedzając nasz dom zapytali się, czemu chodzę w łachmanach – miałam mówić, że nasz wielce szanowany ojciec jest tak zapracowany i oddany swojej pracy, iż częściej woli mi dać jakiś gadżet niż nową bluzkę uważając, że ma o wiele większą wartość. Zafascynowanego technologią ojczulka każdy zrozumie i nikt nie będzie go posądzać o bycie złym rodzicem. Nikt oprócz mnie, ale ja w tym wieku nie czułam potrzeby się buntować, w końcu wychowywano mnie na posłuszną córkę, tak jak wszystkie inne córki w Japonii. Nieważne, jakby mogło by nie być ciężko, zawsze trzeba darzyć rodzica bezwzględnym szacunkiem i być mu bezwzględnie lojalnym. Taka była kultura Japończyków, pomagająca wytrzymać ból każdego klapsa czy uderzenie bambusową laską za nawet najmniejsze przewinienie. W końcu ja byłam głupim małym dzieckiem o przeklętych oczach, natomiast on prezesem potężnej firmy. Stał wyżej ode mnie, był mądrzejszy i ważniejszy dla państwa, więc jakże mogłabym prosić o dar łaski boga?
Wiedziałam, że mój ojciec wolałby mieć syna – kobiety to w końcu słaba płeć, i chociaż Japonia w ostatnim wieku niezwykle rozkwitła na mocy wpływów z Ameryki i Europy nadal pozostawali ludzie starej daty, którzy nie umieli się przełamać i dać kobiecie poważnego zawodu jak na przykład praca w biurze. Mojej siostrze się upiekło, więc nie musiała harować od rana do wieczora, sprzątając cały dom. Dodatkowo robiła mi zawsze na przekór, zostawiając swój pokój zawsze zawalony jakimiś gratami, kosmetykami, niepotrzebnymi, a jednak trzymanymi w szafie ubraniami. Nie potrzeba było dużo czasu, by do ksywki matkobójczyni doszło "chciwuska".
Nie wiem co się ze mną stało, ale pewnego razu hodowana we mnie na przestrzeni lat zazdrość wreszcie dała o sobie znać i pchnęła mnie do tego, że ukradłam mojej siostrze bluzkę w różowe kwiaty wiśni. Była za duża o dwa rozmiary, jednak miała tak przemiły zarówno dla oka jak i dotyku materiał, iż nie mogłam mu się oprzeć. Oczywiście ani razu jej nie założyłam, żeby nie wyszło na jaw co stało się z ulubionym nowym ciuchem mojej siostry. Tym bardziej, że szukała go po całym domu, a gdy zaczynała oskarżać mnie o kradzież, jak gdyby nigdy nic zaprzeczałam, że wiem cokolwiek na ten temat. Nie miałam wyrzutów sumienia. Nawet wtedy, gdy mój pokój został przetrząśnięty i bluzka znaleziona. Siostra mnie skrzyczała, dała kolejne nowe imię, ojciec zaś zbił. Mimo wszystko czułam jakąś nieokrzesaną radość z tego, że zdołałam zadać wcześniej siostrze ból, rozwścieczyć ją, oraz chwilę trzymać w stanie beznadziejności, kiedy to poddawała się co rusz podczas szukania zguby. Chociaż przez chwilę mogłam poczuć się górą. Być silną i mieć przewagę.
Akurat jeśli chodzi o chciwość, nie uważałam, by była to zła cecha. Chciwość napędzała ludzi, napełniania motywacją do działania i pomagała osiągać zamierzone cele. Gdyby nie chciwość, tkwilibyśmy w średniowieczu, jeśli nie w starszej epoce.
Miałam dziewięć lat, kiedy dowiedziałam się czym jest seks podglądając moją siostrę przez szparę w niedomkniętych drzwiach, leżącą na wznak pod jakimś czarnowłosym chłopcem niewiele wyższym od niej samej. Leżała cała mokra i piszczała, prosząc o więcej, a także wyznając co moment swe uczucia względem niego. On również jęczał z rozkoszy, różowy na pyzatej buzi. Czułam się dziwnie, podglądając ich, tak jakby podświadomie wiedziałam, że robię coś złego, że naruszam czyjąś prywatność. Sam fakt, że oboje byli nadzy powinien mi wystarczyć, żeby odejść spod tych drzwi, jednakże jakaś dziwna siła, ochota i ciekawość zmuszały mnie do tego, by pozostać w miejscu. To było ekscytujące. Przez całą noc śniłam potem o seksie, o męskim wężu wchodzącym do kobiecej norki., nefrytowej włóczni i o nefrytowych wrotach.
Gdy do moich dziesiątych urodzin pozostało pięć miesięcy, ojciec zdecydował się mnie pozbyć stwierdziwszy, iż nigdy nie będzie ze mnie żadnego pożytku, a klątwa niebieskich oczu musi być prawdziwa, bo w pracy zaczynało mu iść nie najlepiej. Poza tym ludzie coraz bardziej interesowali się powodem, dla którego Toshiro Tohomiko nie puszcza swojej drugiej córki do szkoły, tylko trzyma cały czas zamkniętą w domu, jak jakiegoś więźnia. Nie mogłam uwierzyć, że mój własny ojciec chce się mnie pozbyć. Ogarnięta lekiem tak silnym, że nie mogłam ani jeść, ani spać, błagałam ojca, by mnie przy sobie zatrzymał.
– Proszę, ojcze, nie wyrzucaj mnie z domu. Obiecuję być dobrym dzieckiem.
Zbywał mnie machnięciem ręki, ignorując moje łzy. Czułam pustkę w sercu. Nie chciałam za nic żegnać się z naszym domem pełnym luksusów, wspomnień, nawet jeśli większość z nich była bolesna.
Żeby mieć upragniony spokój od wszystkich problemów, wybrał dla mnie klasztor Xiaolin w Chinach, spełniający wszystkie jego standardy. Najchętniej wysłałby mnie do zwykłego sierocińca, ale istniało zbyt wielkie ryzyko, iż ktoś kiedyś odkryje ten sekret i wykorzysta go w jakiejś kampanii przeciwko mojemu ojcu. Poza tym po zyskaniu pełnoletniości opuściłabym ów zakład i mogłabym ubiegać się o swoje prawa, wytyczając bolesne dla niego procesy sądowe. Zniknąć też bez śladu nie mogłam, bo każdy będzie o mnie pytać; nawet jeśli przez większość życia trzymana byłam pod kloszem, moja egzystencja nie była światu obca. Klasztor Xiaolin w Chinach gwarantował mu sporą odległość ode mnie, związanie mi rąk na całe życie, bowiem mnichem nigdy nie przestaje się być, oraz pewność, że nie będę mieć tam łatwego życia. Mistrzowie Xiaolin znani byli ze swej surowości, niezłomności i bezlitości. Ponadto niestraszna była im klątwa niebieskich oczu, czy przesąd, że jak dotknę mapy nastąpi koniec świata. Większy problem stanowił fakt, że nie byłam chłopcem.
Do klasztoru Xiaolin przyjmowali dzieci już od czwartego roku życia, jednak byli to sami chłopcy, nigdy dziewczęta. Wśród nauczających mistrzów również nie można było spotkać żadnej kobiety. Ojciec mimo wszystko spakował mnie i poleciał ze mną samolotem do Chin, do obcego mi kraju, którego sama nazwa mnie podniecała, o wiele bardziej niż sam lot maszyną, w której siedziałam po raz pierwszy w swoim życiu. Prócz mojego skromnego bagażu zabrał ze sobą zaufanych prawników oraz walizki pełne pieniędzy z chińską walutą. Gdy wylądowaliśmy nie miałam nawet chwili, żeby się rozejrzeć, a byłam ciekawa jak pod kątem technologicznym wygląda Hong Kong. Z tego co udało mi się zaobserwować to niewiele różnił się od Tokio. Klasztor zaczęłam więc wyobrażać sobie jako wysoki drapacz chmur zbudowany z szyb, którego wnętrza podobne byłyby do wnętrz mojego domu. Myślałam, że przyjdzie mi mieszkać w kolejnym apartamencie, a brak różnic w otoczeniu pomoże mi nie tęsknić za Krajem Kwitnącej Wiśni. Zdziwiłam się zatem ogromnie na widok drewnianego kompleksu starych budynków przypominających te na malowidłach poświęconych buddom. Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie o dobre tysiąc lat. Większą podróż do Klasztoru pokonaliśmy zamówioną limuzyną, jednak dalszą drogę musieliśmy pokonać "pieszo", idąc przez dzikie lasy i góry. Klasztor leżał bowiem ukryty wśród przełęczy, niedaleko rzeki. Ojciec wynajął dla nas coś na wzór rikszy, którym jeżdżą w Japonii gejsze. Nie czułam się ani trochę zaszczycona mogąc również w niej podróżować, gdyż nawet walizki z pieniędzmi własną riksze dostały. Udało nam się dotrzeć do klasztoru przed zmrokiem.
Przed jego murami przywitało nas trzech brodatych mistrzów w biało-niebieskich szatach, wspartych drewnianymi laskami. Na ich widok pociągnęłam ojca za rękaw marynarki, pytając:
– Gdzie ci mistrzowie, ojcze?
On odpędził mnie, każąc mi się uciszyć. Później sama się zorientowałam, że właśnie ci staruszkowie są tymi wojownikami, o których krążą legendy i którzy mają nauczyć mnie Kung Fu i innych technik. Nie mogłam w to uwierzyć, choć nadal wierzyłam, że Ziemia jest płaska i smoki istnieją. Ci staruszkowie trzęśli się, ledwo przed nami stojąc. Krzywili się widząc mnie, choć nie pisnęli jeszcze żadnym słowem. Nim wyruszyliśmy w podróż do Chin zaproponowałam ojcu, żeby przebrał mnie za chłopca, obiecując mu przy tym, że świetnie się spiszę i nikt nigdy nie pozna mojego sekretu. On spojrzał na mnie litościwie i po trochu z niesmakiem.
– Ech, głupie dziecko. Jeszcze pierwszego dnia wydałoby się, że jesteś dziewczynką, bo chłopcy kąpią się tam w jednej łazience i każdy od razu by zauważył, że nie masz węża między nogami, a norkę. A gdyby nawet udałoby ci jakoś myć w ukryciu, wystarczyłoby byś podrosła i wtedy jeśli nie rysy twarzy, to rosnące piersi by cię zdradziły. Odesłaliby cię do mnie zapewne tego samego dnia.
Stałam więc cicho, siląc się na sympatyczny uśmiech. Oczy trzymałam spuszczone w dół, aby przypadkiem nie przeraziły tych emerytowanych wojowników blaskiem pływającego w nich demona. Mój ojciec kiwnął ręką do jednego ze swoich ludzi trzymającego walizki z pieniędzmi, by wystąpił do przodu. Otworzywszy je zaczęłam bacznie obserwować miny staruszków, które nie zmieniły się ani trochę. Z obojętnością patrzyli na pieniądze, słuchając przy tym wywodu mojego ojca, iż ogromnie potrzebna mu opieka nad córką taka, jaka właśnie zapewniona jest w Xiaolinie. Mistrz o czarnej brodzie i włosach stojący po środku obruszył się mówiąc, że to nie jest szkoła, którą można sobie kupić i nie ma takiej rzeczy na świecie, którą zdołałby ich przekupić, by mnie przygarnęli. Stanowczo odmówili powołując się na swój kodeks z żelazną zasadą oznajmiającą, że dziewczynkom do klasztoru wstęp wzbroniony. Nie wiedziałam czemu, ale zrobiło mi się przykro, słysząc tę dyskryminację, choć powinnam się cieszyć, że jednak nie zamieszkam w psiej norze, a wrócę do swojego domu, przy okazji ciesząc się, że mojemu ojcu nie wyszło sprzedanie swej chodzącej klątwy komuś innemu.
Wtedy wyjął on asa z rękawa i padł przed nimi na kolana; zaczął błagać by mnie wzięli tłumacząc, że nie może sobie ze mną poradzić. Kłamał, że każda niania która miała ze mną kontakt umierała w pożarach, że on sam nie może się mną zająć przez pracę, a matka zmarła przy porodzie, nie przestając mamrotać o smoku, z którego zostałam poczęta. Byłam pewna, że mistrzowie nie uwierzą mu w te bajki, a jednak ten sam środkowy mistrz podniósł wówczas rękę do góry, każąc mu zamilczeć. Poprosił, by powtórzył tę część ze smokiem, a ojciec z racji, że był bystrym człowiekiem, załapał, że jeśli ubierze tę bajkę w jeszcze barwniejsza historię, wezmą mnie do klasztoru nawet za darmo. Opowiedział im więc o smoku, który nocami nękał jego żonę, przez to za dnia ciągle o nim mówiła, i dla którego zaczęła jadać surowe mięso, oraz kąpać się we wrzącej wodzie. Mówiła, że sama nosi w sobie smoka, wybrańca, który zbawi świat od zła, stąd nawet mój kolor oczu jest inny od wszystkich członków naszej rodziny. Przypomniał sobie o kataklizmach w Japonii i nakłamał, że przed pojawieniem się trzęsienia ziemi chodziłam i skakałam po całym domu jak opętana, wołając "pękająca ziemia, pękająca ziemia", nie wspominając już o innych paranormalnych zjawiskach, które miały miejsce w rezydencji. Powołał się nawet na datę moich urodzin.
– Urodziła się w roku, który wy uważacie za Rok Bawoła, co znaczy, że w życiu osiągnie jakiś sukces. Jej dzień narodzin to kayōbi, czyli wtorek, a więc dzień ognia.
Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam płakać, uświadamiając sobie jeszcze bardziej, jak bardzo mój ojciec mnie nienawidzi, jak bardzo chce się mnie pozbyć i jak bardzo jestem niechciana na całym świecie, bo nawet tu w Chinach mistrzowie z początku w ogóle mnie nie chcieli.
Ale po usłyszeniu  bajki o smoku ulegli, zmienili zdanie, dając mi tym samym szanse na niby lepsze życie. Faktycznie nie chcieli pieniędzy twierdząc, że przygarną mnie za darmo. Ponieważ jednak mój ojciec musiał zachowywać pozory kochającego ojczulka, a także mieć w dokumentach potwierdzenia przelewów na klasztor, do którego wysłał swoje dziecko, obiecał skromny datek na, jako akt wdzięczności. Na koniec życzył im powodzenia, a ze mną pożegnał się fałszywym uściskiem.
– Jak ma na imię? – zapytał czarnowłosy mistrz mego ojca.
– Kimiko – odpowiedziałam za niego, bo on chyba zapomniał, jakie imię nosi jego matkobójczyni. – Kimiko z rodu Tohomiko.




Witam wszystkich serdecznie na moim blogu i gorąco zapraszam do czytania. Od razu mówię, że spam proszę zostawiać w przydzielonej mu zakładce, a pod rozdziałami komentarze ze szczerą krytyką. Dopiero za nią odpłacam się tym samym :) I naprawdę proszę się nie wstydzić :)