Bardzo szybko zorientowałam się, że
życie w Klasztorze w Chinach wcale nie będzie lepsze od tego w Japonii, a nawet
bogatsze w większą ilość problemów i wyzwań. Zmęczona podróżą i przykryta
kurzem, zostałam powitana kolorem krwi roztoczonym na płótnach ścielących
gdzieniegdzie mury, na których plątały się złote wzory. Dopiero przyglądając im
się z bliska było się w stanie dostrzec paszczę groźnego smoka, zwróconą
przodem do przeciwnika tj. odbiorcy; same płótna, jak i drzwi, wisiały lub
otwierały się ku południowi.
Nie oglądałam się za siebie, bo
praktycznie nie było za czym. Mistrzowie musieli załatwić jeszcze z ojcem jakiś
drobne formalności, ulegając mu jednocześnie na prośbę, by przyjęli jego
zapłatę, dlatego też zostałam zabrana do środka przez chłopca w pomarańczowym
stroju, będącego mniej więcej mojego wzrostu. Był łysy, chudy, oczy miał ciemne
niczym gliceryna, a twarz niezwykle owalną. Słowem się do mnie nie odezwał, ani
ja do niego. W obecnej wówczas chwili kompletnie nie myślałam o nawiązywaniu
nowych znajomości, czy szukaniu przyjaciół, wierząc, że i tak nikt nie ze chce
sie ze mną zadawać. Chłopiec poprowadził mnie wąską ścieżką, po obu stronach
wysypaną kamykami, do domu obszernego, drewnianego, wzniesionego w tradycyjnym
stylu, otoczonego kamiennym murem; przy jednym końcu, w miejscu, gdzie ogród
opadał ku pełnej karpi sadzawce, dodano skrzydło z przedsionkiem ozdobioną
smoczymi rzeźbami. Przycupnięta nad stawem odbijała się w tafli wody drewniana
świątynia, na wpół przysłonięta przez kwitnące śliwy. Obok domu rozciągał się
też ogromny dziedziniec, z którego można było iść innymi wąskimi dróżkami do
innych drewnianych budynków, z których jeden posiadał wysoką, okrągłą wieżę.
Zauważyłam, że pomimo popularnej czerwonej barwy, wszystkie dachy pozostawały
niebieskie na znak zawiązanej harmonii między ogniem i wodą. Zrozumiałam już
wówczas, że w całych Chinach symbolika ma ogromne znaczenie, co nie było dla
mnie nowością, gdyż i w rodzinnych kraju spotykałam ją na każdym kroku. Nadal
jednak pozostawałam zdziwiona widokiem biedoty, bo z tego co zawsze słyszałam,
Chińczycy w przeciwieństwie do równych im pozycją w społeczeństwie Japończyków,
żyją w przepychu.
Weszłam do ciemnego wnętrza,
zostawiając ogolonego chłopca na zewnątrz. W powietrzu intensywnie pachniało
kameliami, ich widmowe kwiaty wyłaniały się z wazonów ustawionych niczym straże
przez całą długość holu. Ponieważ szybko więdną, uważa się je w Japonii za
symbol śmierci, jednakże jakże są piękne w krótkim okresie swego rozkwitu.
Nigdy nie dowiedziałam się, czy znaczą coś w Chinach.
Przeszłam kawałek dalej do
ogromnego pokoju, gdzie na środku paliło się ognisko, a podłoga ciosana była
pod kątem prostym; wyglądała jak spłaszczone schody. W okręgu siedziało tam
dziewięciu, również pozbawionych włosów, mistrzów, z wysokimi czołami i z
oczami wąziutkimi prawie jak nitki pajęczyny. Po jakimś czasie dowiedziałam
się, że liczba medytujących wokół ogniska mistrzów nigdy nie może być inna,
zawsze musi być ich dziewięć, gdyż dziewięć to cyfra zamykająca cykl
numerologiczny, oznaczająca stabilność, harmonię, wysoki poziom intelektualny,
oraz reprezentująca stan osiągnięcia perfekcji w jakiejś dziedzinie. Mistrzowie
przerwali na moje przybycie, wstali jednocześnie, po czym jeden z nich wysunął
się do przodu, wyciągając do mnie rękę.
– Chodź, dziecko, musisz być
głodna.
Łysy ze stadem zmarszczek na czole
i po obu stronach oczu, ubrany był w szare szaty z czarnymi pasami i spodniami.
Poruszał się wolno, ale sprawnie, jakby stary wiek nie robił mu żadnej różnicy,
a nawet był tylko przykrywką, dla chowającego się w środku ciała, młodego i
pełnego energii jak u nastolatka. Przedstawił mi się jako Mistrz Gao. Nauczał
Kung Fu od ponad czterdziestu lat, a sam praktykuje ponad pięćdziesiąt. Znany
był z posiadania silnych zasad moralnych, przyjaznej tożsamości i bycia
doskonałym w technikach Wing Chun, Baji, Wudang, które ja będę w stanie poznać
dopiero, gdy osiągnę poziom ósmy – a ogólnie poziomów do zdobycia w
xiaolińskiej świątyni było oczywiście dziewięć. Mistrz Gao mógł pochwalić się
też posiadaniem własnej techniki, którą sam obmyślił i opracował; zakładała on
oszczędne użycie siły w obronie, jednocześnie zapewniając solidną formę ataku.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, o co z nią dokładnie chodzi, ale sama jej nazwa
"Czarny Smok" bardzo mnie intrygowała.
To było niezwykle miłe ze strony
mistrzów, że na samym początku postanowili dać mi coś do jedzenia, choć głodna
się nie czułam. I tu pojawił się mój pierwszy problem z jakim musiałam się
zmierzyć. W Japonii bowiem przywykłam do jedzenia małej ilości pokarmu, jednak
nie dlatego, że ojciec chciał mnie głodzić, tylko dlatego, że zwyczajnie było
to wpisane w naszą kulturę, odziedziczone przez przodków, a zaaprobowane przez
nowe pokolenia. Należało jeść skromnie i niewielkie dania, zwłaszcza, gdy było się kobietą,
bowiem powinnyśmy być zawsze lekkie jak powietrze, by mężczyźni czuli się przy
nas silni. Ojciec nawet straszył mnie legendą związaną z wojownikami Kung Fu,
że żywią się oni tylko energią kosmosu, a ziemski pokarm nie jest im w ogóle
potrzebny, co miało znaczyć, że mój żołądek wielkości orzecha miał się skurczyć
do wielkości pestki słonecznika. Okazało się to jednak tylko mitem,
niepraktykowanym przez żadnego z mistrzów, którzy tak naprawdę lubili sobie
pojeść. Może zabrzmi to śmiesznie, ale siadając do stołu wypełnionego po brzegi
jedzeniem, zapragnęłam uciec; były tam misy z ryżowymi i miodowymi kluseczkami,
ryby ugotowane w imbirze, morele, owsianki i spore ilości mięsa. Zasiadłam do
stołu sama, grzecznie czekałam, aż ktoś do mnie dołączy lub tylko wyda zgodę,
bym mogła zacząć jeść. Akurat to było w naszych kulturach wspólne, szkoda, że
ilość serwowanego jedzenia już nie. Z dziewięciu mistrzów tylko jeden pozostał
by mnie obserwować – Mistrz Gao – zauważyłam, że zaczął dziwnie się niepokoić,
bo jak się potem dowiedziałam, nie dość, że jadłam mało to jeszcze niezwykle
cicho. Obiecałam sobie, że następnym razem postaram się zjeść więcej, by nie
zmartwić gospodarza tym, że mi nie smakuje, a także otwarcie mlaskać czy nie
wstydzić się bekać. Cieszyłam się na myśl o treningach z chłopcami, gdyż czułam
wewnętrznie, że będąc po nich wycieńczona, przyswajanie większej ilości dań nie
powinno przyjść mi z trudem. Zastanawiałam się, co mistrzowie myślą sobie o tej
małej, niebieskookiej dziewczynce, która zdołała zjeść tylko parę klusek, jak i
co pomyślą sobie wszyscy tutejsi chłopcy, gdy zobaczą takiego stwora nie
posiadającego węża w gaciach.
Chiny, które wydały mi się
niezwykle egzotyczne, posiadały kulturę inną, ale mimo wszystko podobną do tej,
do której przywykłam. Kolejną jednak rzeczą, która uległa zmianie był sposób
traktowania kobiet. Śmiałam się, że to ten Wielki Mur Chiński sprawił, że to
ogromne państwo otaczane z każdej strony przez różne inne państwa cierpi nadal
na zacofanie, bo pomimo faktu, że mamy już dwudziesty pierwszy wiek, życie niewiast
nadal zależało od kaprysów mężczyzn, ich pana i władcy. Co prawda nie wszystkie
Chinki miały skrepowane stopy zgodnie z przesłaniem legendy, tak wciąż istniała
grupa, które w przeciwieństwie do mnie nie mogła uciekać przed zagrożeniem. Tu
w Klasztorze Xiaolin przekonałam się na własnej skórze, że będąc kobietą ma się
najzwyczajniej w świecie przechlapane. Choć sama widziałam, że fizycznie
odstaję od chłopców, oni sami dokuczali mi odizolowywaniem gorszym niż to,
którego doświadczyłam w domu. Wiedziałam jednak, że muszę być silna, jeśli chcę
przetrwać.
Zanim zostałam zaprowadzona do
pokoju, w którym miałam spać na czerwonej macie razem z innymi chłopcami,
oddzielona od nich jedynie ciemna zasłoną z koca, przybyły po mnie mistrz Fung,
właśnie ten czarnowłosy, siwy tylko przy skroniach, który zezwolił mi tu
zostać, uprzedził przed czekającymi mnie treningami, jednocześnie dodając:
– Im mocniej wieje wiatr, tym
mocniejsze staje się drzewo.
Nie zrozumiałam od razu tej
mądrości, śmiejąc się w duchu, że za bardzo uwierzył mojemu ojcu w bajeczki o
smoku, że teraz zacznie mówić do mnie w niezrozumiałym języku. Od razu zapałałam do niego sympatią, choć
pozostałam nieufna względem niego, innych mistrzów, chłopców i całego
środowiska. Pomimo niewielkich podobieństw wszystko wydawało mi się obce, a
przez świadomość, że jestem jedyną tutaj dziewczynką, czułam się jak niechciany
intruz. Nie miałam żadnych przywilejów, forów, żadnej palmy pierwszeństwa, na
którą w Japonii mogłam jeszcze liczyć. Mam na myśli to, że gdy ojciec wysyłał
mnie po zakupy, starsi panowie ustępowali mi miejsca w kolejce, zgodnie z
europejską modą, która rozkwitła w Japonii tak jak kwitną na wiosnę kwiaty
wiśni.
Przez całą drogę do pokoju, w
którym miałam spędzić noc, wyobrażałam sobie, że za chwilę zastanę
pomieszczenie wyglądające jak po przejściu tornada, że chłopcy będą szaleć,
krzyczeć, może nawet bić się po mordach. Zdziwiłam się więc, gdy Mistrz Fung
odsuwając przesuwane drzwi na bok, odsłonił przede mną pomieszczenie czyste,
ciemne, praktycznie pozbawione mebli, iż wszędzie widziałam tylko deski.
Chłopcy leżeli na swych matach ułożonych jedna obok drugiej w długich rzędach,
lecz jakby to byli wyczulonymi na każdy hałas psami, słysząc i wyczuwając
zarazem obecność mistrza, równocześnie podnieśli się i stanęli na baczność.
Przeraziłam się tą dyscypliną.
– Przywitajcie się z waszą nową
siostrą, mnisi. Ma na imię Kimiko – powiedział Mistrz Fung, kładąc mi dłonie na
ramionach.
Chłopcy przywitali mnie chórem,
spoglądając na mnie oceniającym wzrokiem. Ja sama lustrowałam każdego z nich i
widziałam, że byli to chłopcy w różnym wieku: od czterech do dwunastu lat; ci
starsi byli w pokoju obok.
– Siostra? – zawołał któryś z
chłopców, wyraźnie zaskoczony tym, że nie usłyszał zawsze słyszanego słowa
"brat". Zastanawiałam się, czy oni w ogóle rozumieli, co słowo
"siostra" znaczy. Większość z nich była sierotami, które od początku
świat poznawały w Klasztorze. Może tak naprawdę żaden z nich nie widział
jeszcze dziewczynki?
– Tak, Omi – odpowiedział Mistrz
Fung. – Siostra. Bądźcie dla niej mili.
Następnie wyszedł, a ja zostałam
sama ze swoim malutkim bagażem, zdana na prześladujące mnie potem w snach
spojrzenia posiadaczy węży. Słowem się już do mnie nie odezwali, tylko poszli
spać, ja zresztą razem z nimi. Poczułam smutek i lęk, pozostawiona sam na sam z
chłopcami w pomieszczeniu prawie pozbawionym jakichkolwiek mebli. W porównaniu
z pełnymi rozgardiaszu korytarzami w mym rodzinnym domu ta siedziba była
milcząca, ponura. Nieważne jednak jak bardzo się starałam, nie mogłam zmrużyć
oka, bo ciągle nie opuszczało mnie wrażenie, że słyszę ich obgadujące mnie
szepty, lub przed oczami skakały mi wizje popijającego sake ojca, który
delektuje się smakiem swego zwycięstwa. Na koniec dołączyła do niego moja
siostra, która z tej radości, że została jedynaczką poszła uprawiać miłość ze
swoim chłopakiem. Któryś już raz dotarło do mnie, i na pewno nie po raz
ostatni, że jestem osobą, którą trudno kochać.
Pomimo pamiętnych przykrości
doświadczonych w domu, jeszcze pierwszego dnia zatęskniłam za nim, gdy to równo
o godzinie piątej nad ranem rozległ się głośny dźwięk uderzonego gongu, który
postawił na równe nogi wszystkich moich współlokatorów. Ja, mała
dziesięcioletnia dziewczynka słysząc taki alarm przeraziłam się, że
sprowadziłam na Klasztor pierwsze trzęsienie ziemi i należy szybko ewakuować się
do schronów. Wielkie było moje zdumienie, gdy zobaczyłam stojących w doskonałym
szeregu chłopców, w tym samym, w jakim powitali mnie parę godzin wcześniej, ze
spokojnymi twarzami, na których ani trochę nie malowało się niewyspanie.
Ponieważ udało mi się zasnąć dosyć późno, położyłam się z powrotem, lecz tylko
na chwilę, bo zaraz dostałam bambusową laską po stópkach od Mistrza Gao.
Kolejna rzecz, która się nie zmieniła: moje zdanie, stan fizyczny, potrzebny
się nie liczyły.
Bałam się jak pozostawiony bez
opieki ślepy kociak, gdyż już pierwszego dnia oberwałam. Nie wyobrażałam sobie
jak w takim stanie, kompletnie słaba i niewypoczęta miałam zacząć trenować z
innymi dziećmi. Rozpłakałam się, po trochu od piekącego bólu w stopach, po
trochu właśnie z tego strachu. Gdybym tylko mogła, uciekłabym przed Mistrzem
Gao i schowała się gdzieś, żeby tylko nie musieć iść na żaden trening, lecz on
jakby przewidział moje zamiary i w porę mnie pochwycił. Nakazał szybko mi się
przebrać w pomarańczowy strój, który mi przyniósł. Wstydziłam się uczynić to
przy nim, ale miał tak surowe spojrzenie, że postanowiłam się przełamać,
dziękując chociaż, że zawieszony koc chociaż zasłania mnie przed innymi
gapiami. Gdy tak Mistrz Gao się na mnie patrzył, zatęskniłam za jego troskliwym
i w połowie zmartwionym spojrzeniem, towarzyszącym mi podczas wczorajszego
posiłku. Kiedy stałam już wyprostowana w stroju mnicha, popchnął mnie do
zawężonej grupki chłopców czekającej na korytarzu, z których część była ode
mnie starsza. Zrozumiałam wówczas, że oni wszyscy tak jak ja są tutaj nowi, co
oznaczało, że na pewno nie pójdziemy z resztą mnichów ćwiczyć od razu na plac.
Strach we mnie nieco opadł, jednak nadal trzęsłam się niczym liść na wietrze.
Jak pozbawiona kończyn kłoda drewna rzucona do rzeki, pozwoliłam im się ponieść
ich nurtem do wschodniego skrzydła Klasztoru.
Minęliśmy ogrody, dwa place
oddzielone smoczymi rzeźbami, a następnie Las Pagod. Zdziwiłam się, jaki cały
ten kompleks jest ogromny, uświadamiając sobie w tej samej chwili, że nigdy nie
zdołam z niego uciec, póki jestem małym knypkiem o przeklętych małych stópkach.
Kolejne moje zdziwienie miało miejsce w sali z wielką tablicą, przed którą
zasiadłam na małej, czerwonej macie razem z innymi chłopcami. Było nas w sumie
dziesięcioro; wszystkie dziewięć par oczu po kryjomu zwrócone było w moją
stronę, nie mogłam tego znieść. Obiecałam sobie wówczas, że jeszcze tego samego
dnia obetnę sobie włosy, żeby wyglądać jak chłopak.
Wkrótce do sali wszedł mistrz
ubrany w niebieski strój z długimi czarnymi włosami spiętymi w warkocz.
– Witajcie, mnisi – zaczął. –
Jestem Mistrz Shi Yan Po. Nauczę was historii Xiaolin i przygotuję mentalnie do
treningów, które was czekają. Przykładajcie się dobrze, a szybko opuścicie tę
salę. Pamiętajcie, że każdy wasz wysiłek będzie nagradzany, nieposłuszeństwo i
lenistwo zaś surowo karane. Część z was to sieroty, które nigdy nie zaznały
ciepła domu i matki, a pozostała część to dzieci odseparowane od rodziców...
Musicie wiedzieć, że teraz Klasztor jest waszym nowym domem, a my, mistrzowie i
inni mnisi, jesteśmy waszą nową rodziną. W życiu nauczycie się, że rodziny nie
ma się jednej na całe życie, oraz że wy sami ją sobie wybieracie. Jeśli
chcecie, będziecie posłuszni i będzie żyć zgodnie z zasadami panującymi tutaj w
rodzinie, a jeśli nie, opuścicie progi Klasztoru i poszukacie sobie nowej.
Jego słowa były groźnym
ostrzeżeniem, mającym na celu wbicie nam do głowy faktu, że albo żyjemy w Klasztorze
zgodnie z ich myślami, albo skazujemy się na pewną śmierć. Klasztor leżał
przecież w górach, w prowincji Henan. W pobliżu były same urwiska, lasy z dziką
zwierzyną, ani jednej osady. Żadne dziecko nie jest w stanie przeżyć poza
Klasztorem choćby dnia. Rozumiałam więc, że muszę wziąć się w garść i udowodnić
wszystkim, a zwłaszcza sobie, że nie jestem słaba i jeśli chce, to właśnie
Klasztor będzie moim miejscem na świecie.
Mistrz Po – bo tak go zaczęłam w
skrócie nazywać – rozpoczął opowiadać historię Xiaolin od dnia jego założenia.
Ta buddyjska świątynia została założona w czterysta dziewięćdziesiątym piątym
roku przez Wielkiego Mistrza Dashi, który opracował całe Kung Fu, a w zasadzie
Wushu, bo tak powinno nazywać się zbiór chińskich sztuk walki, gdyż samo Kung
Fu oznaczało tyle, co osiągniecie w jakiejś dziedzinie perfekcji i to z winy
Zachodu przyjęło się używanie tych słów w określaniu chińskich technik walki.
Mistrz Dashi miał na swych usługach cztery smoki panujące nad czterema głównymi
żywiołami. Ponieważ zjednał je sobie, obdarzyły go niezwykłą mocą i mądrością,
co pozwoliło mu stworzyć niezwykłe artefakty nazywane Sheng Gong Wu. Musiał je
jednak ukryć przed złem i chciwością ludzką, lecz ponieważ artefakty
uaktywniają się same z jakiegoś powodu, po odejściu Mistrz Dashi’ego na
następnie pokolenia spadł obowiązek je wszystkie zebrać. Dzisiejszy Klasztor
Xiaolin miał za zadanie szkolić mnichów, aż do pewnego momentu, w którym
wyłonią z nich czwórkę wybrańców, którzy musieliby z kolei po odnalezieniu wszystkich
Shen Gong Wu, mogliby ich używać. Pozostali mnisi zostaliby zwyczajnymi
wojownikami i w tym momencie poczułam, jak w nas wszystkich uderza chęć
rywalizacji.
– Skupcie teraz swoją uwagę na mnie
– powiedział Mistrz Po, wyciągając po chwili małe, czarne coś, z czymś małym,
czerwonym w środku. – To jest Oko Mistrza Dashi. Jego pierwsze Wu. Spójrzcie,
co potrafi zrobić. – Wypowiedział raz jeszcze nazwę Wu, wyciągając go w stronę
otwartych na taras okien. Artefakt rozbłysnął złotym światłem, następnie
wystrzelił wiązką piorunów, wywołując u nas wszystkich szok. – Brnijcie do
tego, żeby osiągnąć poziom dziewiąty, udowodnijcie nam, że to właśnie wśród was
ukrywa się Smok, a takie zabawki będą do waszej dyspozycji.
Już więcej Mistrz Po nie pokazywał
nam żadnego Sheng Gongu Wu, gdyż nie wolno mu było ich używać. Kontynuował
opowiadanie historii Xiaolin, między innymi mówiąc nam o tym, że pierwszymi
uczniami Dashiego, jednocześnie jego najlepszymi przyjaciółmi, byli niejacy
Guan i Chase. Razem tworzyli potężne trio, które zdołało pokonać mroczną
wiedźmę Wuyę, walczącą po siłach ciemności Heylinu. Przez cały czas słuchania o
tym, że pierwszymi mnichami były mężczyźni, a potem przez następne pokolenia
Klasztor też wypełniali sami mężczyźni, docierało do mnie, jakim wielkim jestem
wyjątkiem. W całej historii Xiaolin nigdy dziewczyna nie szkoliła się w
xiaolińskim Kung Fu; spadło na mnie swojego rodzaju wyróżnienie, ale też i
przekleństwo. Kiedy któryś z chłopców zapytał czym jest Heylin, Mistrz Po nie
był w stanie go wprost zdefiniować.
– Heylin to taka druga rodzina,
której nigdy nie powinno chcieć się wybrać, gdyż jest zła i dąży jedynie do
krzywdzenia istot żywych. Zadaniem naszej rodziny jest zniszczenie jej. Ciekawi
was pewnie teraz, kto jeszcze jest w tej rodzinie, skoro prezentująca ją
wiedźma została pokonana tysiąc pięćset lat temu.
Nim zdradził nam członków Heylin,
wyjaśnił kto w ogóle ową rodzinę założył. Mianowicie był to Hannibal Roy
Fasolka, którego nazwę usłyszałam raz i tylko raz, aż do szesnastego roku
życia. Tak samo było z Chase Youngiem, który zamknął go w świecie Yin Yang,
przejmując władzę nad Heylinem. Słyszałam, jak jeden z chłopców westchnął z
szoku usłyszawszy, że Chase zdradził Xiaolin, wszystkie zasady jakimi sie
kierował dla mocy i wiecznej młodości. Teraz mieszka sam, bez rodziny, w pałacu
za pasmem gór Song, niedaleko Louyang, miasta wielu dynastii władców, a dokładnie
gdzie to już niewiadomo. Ponoć jego pałac był niewidzialny dla zwykłych ludzi,
ponadto strzeże go armia wielkich kotów. Zapytany Mistrz Po dlaczego nikt go
jeszcze nie pokonał, odpowiedział, iż jest obecnie najsilniejszym wojownikiem
na świecie, który żywi się prawdziwymi smokami, dlatego w Klasztorze Xiaolin
nieustannie szkoli się mnichów z nadzieją, że wkrótce wyłoni się czwórkę
wybrańców zdolną go pokonać. Dodał, że czas nie działa na naszą korzyść, bo
książę Heylinu przechodzi teraz coś w rodzaju zimowego snu i niedługo na pewno
się obudzi, by zawładnąć nad światem, a wtedy wszyscy będziemy zgubieni.
Później powrócił do historii Xiaolin,
aż zaczął tłumaczyć czym jest Kung Fu, Wushu samo w sobie. Wytłumaczył, że
dzieli się na dziesięć styli, których uczyć można się przez całe życie, oraz że
wszystko idzie tu w parze z taoizmem, religię wielbiącą naturę i harmonię na
świecie, zatem również uczyć się będziemy Tai Chi – systemu technik i
powolnych, harmonijnych ruchów, pozytywnie wpływających na poprawę i utrzymanie
zdrowia fizycznego i psychicznego – którego jak na razie jedynym mistrzem,
który zdołał opanować je do perfekcji był właśnie zdradziecki Chase Young,
który mi jawił się jako wspaniała postać, o której i tak zapomniałam na dobre
parę lat. Słuchając tych wszystkich opowieści o technikach mających pomóc nam stać
się wpierw jednością z naturą, byśmy potem mogli odkryć, czy nosimy w sobie
smoka, czułam jeszcze bardziej, że pokocham Klasztor pomimo jego trudnych,
bezwzględnych zajęć, bo jednak wszystko na to wskazuje, że to jest właśnie moje
miejsce na Ziemi. Zapragnęłam by te wszystkie bajki o tym, że w moją mamę
wstąpił smok, okazały się prawdziwe.
Po lekcji historii przyszła dopiero
kolej na śniadanie, które miałam już zjeść w towarzystwie wszystkich mnichów.
Jak należało grzecznie ustawiłam się w kolejce z tacą po jedzenie w sali
przypominającą szkolną stołówkę, które czasem udawało mi się obejrzeć w
serialach lecących w telewizji. Jedzenie nakładał nam ten sam Mistrz Po, a była
to jakaś papka z owsianki i z kluskami miodowymi. Codziennie na śniadanie było
to samo, więc przez następne lata znienawidziłam wszystkie papkowe jedzenia. Siadając
do stołu razem z moimi współlokatorami, zauważyłam, że odkąd tylko zjawiłam się
w tej stołówce, twarze wszystkich chłopaków zwrócone były w moją stronę, jakbym
była smokiem, nie człowiekiem. Ci starsi, siedzący nieco dalej, co prawda
gapili się na mnie z nieco mniejszym zainteresowaniem, ale i tak pozostawali
ciekawi. Zauważyłam, że nie wszyscy w Klasztorze to Azjaci; było tu paro
Europejczyków, czy chłopców nawet z dalszych zakątków świata. Nie mogłam pojąć
jak różni są ludzie i jak ci wszyscy, którzy nie są Azjatami są brzydcy. Kolor
skóry sam w sobie nie przeszkadzał mi ta bardzo, co nosy; ich nosy były okropnie
wielkie, oni sami byli strasznie wysocy i niezdarni, nawet na jak mnichów. Byli
więc wokół mnie gorsi dziwacy, a jednak to ja pozostawałam w największym kręgu
zainteresowania, dzielnie czekając, aż wreszcie usłyszę pierwszą uwagę.
– To czym ty właściwie jesteś? –
zapytał mnie chłopak w moim wieku, który odkąd tylko sięga pamięcią, zawsze
mieszkał w Klasztorze. Na imię miał Liwei.
Wystraszyłam się tym zapytaniem,
więc siedziałam cicho, nie wiedząc też dokładnie, co mam mu w ogóle
odpowiedzieć.
– Ona jest dziewczyną, Liwei –
wyręczył mnie inny chłopak, Brazylijczyk o imieniu Raimundo. Jeden z tych
chłopców o zbyt wielkich nosach. – D z i e w c z y n ą.
– Dziewczyną? – powtórzył zagubiony
Liwei. – A czym to się różni w byciu chłopakiem?
– Proste. – Pewny swojej wiedzy
Raimundo wyprostował się. – Dziewczyny nie mają siusiaków.
– Co?!!! – Jakiś inny chłopiec przy
naszym stole wstał, wytrzeszczając na mnie oczy z niedowierzaniem. Liwei razem
z resztą, tj. dziesięciorgiem chłopaków zamrugał parę razy. Do końca śniadania
nie przestali się na mnie patrzeć jak na jeszcze większe dziwadło. Czułam, że
jestem cała czerwona na twarzy. Usłyszałam, że starsi chłopcy siedzący przy
osobnym stoliku obok, zaczęli się parszywie rechotać.
– Jak można nie mieć siusiaka? –
dociekał Liwei. – To co ty tam masz?
Spojrzałam na niego, nadal nie
mogąc nic z siebie wykrztusić. Raimundo znów był tak miły, by za mnie
odpowiedzieć.
– Nic tam nie ma. Ma tam jedynie
takie coś, co wygląda jak wielbłądzie kopytko.
Gdy usłyszałam to porównanie,
zapiekły mnie oczy. Ja wcale nie mam żadnego wielbłądziego kopyta między
nogami!
– Czy to cię boli? – Liwei spojrzał
na mnie zmartwiony. Ja z kolei spojrzałam na niego jak na totalnego głąba.
Chciałam jemu i wszystkim innym chłopakom wykrzyczeć, że dla mnie to oni są
większymi dziwolągami, bo są posiadaczami węży i musi być im bardzo niewygodnie
zakładać nogę na nogę. Skończyło się jednak na tym, że milczałam dalej,
rumieniąc się i powoli tracąc apetyt na owsiankę.
– Tam skąd pochodzę dziewczyn jest
dużo – kontynuował Raimundo. – Nasze mamy są zresztą dziewczynami, ale wiem, że
większość z was w ogóle mamy nie miała. Gdyby jednak nie dziewczyny, nas by nie
było.
– Wyjaśnij – poprosił Xiang, mój
rówieśnik.
– No wiecie... Tata i mama zamykają
się czasem w pokoju nocą, a potem mama zaczyna wzdychać. Jeśli się wcześniej
poprosiło ją o brata lub siostrę, zaczyna robić jej się później taki wielki
brzuch. Po paru miesiącach mamy rodzeństwo.
Gdy starszy ode mnie o rok Raimundo
powiedział o wzdychaniu, przypomniało mi się, jak podglądałam moją siostrę,
kiedy była naga ze swoim chłopakiem. Czy to oznaczało, że zanurzanie węża do
norki jest równoznaczne z robieniem dzieci? Moja siostra miała piętnaście lat,
nie wyobrażałam sobie, żeby miała za jakiś czas urodzić dziecko, była stanowczo
za młoda!
– Kłamiesz! – powstał Clay o blond
włosach. – Dzieci przynoszą bociany! Mama mi mówiła!
– Dzieci nie przynoszą bociany,
pacanie – odparł Raimundo. – Robi je tata z mamą podczas uprawiania czegoś, co
się nazywa seks. Każdy dorosły to wie. – W jednej chwili napęczniał dumą.
– Czym jest seks? – spytał go
Liwei.
– Nie wiem, nie robiłem tego nigdy.
Pomyślałam sobie, że mogłabym
podzielić się z nimi swoją wiedzą, może zaskarbiłabym sobie u nich jakąś
przychylność. Powiedziałabym im o norce, do której musi wejść ich wąż. Ale tak
jak na samym początku połknęłam język, tak dalej siedziałam cicho, gdyż za
bardzo mnie peszyli.
– Czekaj, czekaj – Xiang
najwyraźniej się pogubił. – Czyli, że z dziewczyn wychodzą dzieci? Z ich pupy?
– Spojrzał na mnie z obrzydzeniem.
– Nie wiem – przyznał Raimundo. – Chyba tak.
– Dziewczyny są dziwne! – skwitował
Xiang. Wszyscy mu przytaknęli, a ja uznałam, że dłużej nie zniosę ich
towarzystwa i zabrawszy swoją tacę, uciekłam od nich, chcąc zjeść w spokoju na
korytarzu. To nie był ostatni raz, kiedy rozpłakałam się, będąc w Klasztorze.
I co wy na taką historię Xiaolinu? :) Pewnie niektórzy z was są ciekawi, co tu robi Raimundo i Clay... No nie wyobrażam sobie, aby oni wszyscy w pierwszym sezonie pojawiając się przed Omim nie byli wcześniej ani trochę przeszkoleni w Kung Fu... Postanowiłam więc, że wszyscy trenowali już od wczesnych lat, a jak się potem spiknęli... chyba nietrudno się domyślić :) Z Omim Kimiko i reszta będą mieli bardzo mały kontakt. Wszystko jednak w swoim czasie, więc nic już nie mówię, żeby nie zdradzać wam historii :) Piszcie w komentarzach co o tym sądzicie :)